0.4 C
Warszawa
sobota, 23 listopada, 2024

Gdzie dzwonić mam?

Paweł Dunin-Wąsowicz „odmraża” zapomniane, dawno wydane, czasem znalezione na osiedlowym śmietniku, a czasem wyjęte z zakurzonego kąta antykwariatu – książki o Warszawie i z Warszawą w tle.

Jeśli ludzkości nie zjedzą wirusy, a jeśli też serwerów nie zjedzą wirusy komputerowe, to antropolodzy kultury pierwszych dekad XXI w. będą mieli nadmiar materiału do ogarnięcia. Myślę o blogach, forach dyskusyjnych i wszelkim możliwym spamie.

Z wiedzą o życiu codziennym Warszawy sprzed stu i więcej lat jest trochę gorzej. Pamiętnikarze wspominający te czasy koncentrowali się na rzeczach ważnych, w zachowanych dziennikach oczywistości egzystencji w ówczesnych warunkach cywilizacyjnych nikt nie myślał wyjaśniać. Dlatego tych kilka czy kilkanaście książek wspomnieniowych, które między Październikiem a Grudniem wydano w całkiem dużych jak na dzisiejsze realia nakładach, utworzyło kanon wiedzy o dawnej Warszawie. Powiedziałbym, że wręcz ucukrowało się to.

Dwa wątki w tym kanonie się wybijają. Pierwszy jest proletariacki – a to określenie otwiera moc skojarzeń. Stanisław Grzesiuk w Boso, ale w ostrogach nie opisywał strajków, tylko zwykłą egzystencję młodzieńca z robotniczej rodziny żyjącej w latach 30. w jednoizbowym mieszkaniu w kamienicy przy Tatrzańskiej (jeśli dziś stoi tam apartamentowiec, to jest to Dolny Mokotów; jeśli blok, to Sielce; jeśli lubisz uproszczenia, to Czerniaków). Ponieważ zarazem 60 lat temu stał się sławny jako wykonawca dawnych podwórzowych ballad, jego pośmiertna sława praktycznie zmonopolizowała pewną formację. Książki Grzesiuka sprzedają się znów w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy. Warto jednak pamiętać, że na przełomie lat 70. i 80. XX w. ukazało się parę tomów wspomnień warszawskich rówieśników (mniej więcej) Grzesiuka, także nie w inteligenckich rodzinach wyrosłych. Jednym z nich był Zdzisław Kaliciński (tak, ojciec pani do „rozlewisk”!), innym Stanisław Dobiasz, jeszcze innym taksówkarz Marian Sękowski. Za tych ostatnich odpowiedzialny jest prof. Roch Sulima, prowadzący wówczas serię w Ludowej Spółdzielni Wydawniczej – legenda warszawskiego kulturoznawstwa, który dekadę później uczynił magistrem Muńka Staszczyka, namawiając go do napisania dyplomowej pracy o własnym zespole (ale przede wszystkim autor Antropologii codzienności, gdzie wprowadził określenie „grupy spotkaniowe” na pijaczków obszczymurów).

Drugi kanoniczny wątek to snujące warszawskie wspomnienia niegdysiejsze panny z inteligenckich domów, dorastające w belle époque, czyli przed wybuchem I wojny, ewentualnie w fin de siècle, czyli paręnaście lat wcześniej. Tu też książki publikowane w dużym nakładzie w PRL-owskich oficynach wydawniczych zdominowały postrzeganie tamtych czasów. Mało kto kojarzy wspomnienia Anny Leo (wydane jeszcze w II RP) albo Jadwigi Surynowej-Wyczółkowskiej (jakieś pół wieku temu w Londynie). Trudno się dziwić, że źródłem naszej wiedzy są głównie rzeczy spisane przez Stefanię Podhorską-Okołów oraz Jadwigę Waydel-Dmochowską (1893-1962), a drukowane w sporych jak na dzisiejsze i dawniejsze czasy nakładach w krajowych wydawnictwach w końcu lat 50.

Po tym przydługim wstępie, dochodzimy do. Do czego? Do zagadki.

W wydanej w 1958 r. Dawnej Warszawie Waydel Dmochowska detalicznie opisywała miasto swego dzieciństwa i pierwszej młodości. Kaprysy mody i roboty ręczne. Te gawędy musiały pozyskać wielkie powodzenie, bo dwa lata później ukazała się jej książka Jeszcze o dawnej Warszawie. Ma takie rozdziały jak Owocarnie, Letniska, Sklepy wiejskie, Kapelusze (istnieją równie szczegółowe acz niskonakładowe wspomnienia Zbigniew Pakalskiego o latach 30.; poleciłem je w swoim czasie zaprzyjaźnionej słynnej scenografce Elwirze Plucie).

Jest też rozdział o telefonach, a konkretnie o centrali Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej przy ulicy Zielnej. I trudno się dziwić, że jakiś czas temu cytował go jeden z najwybitniejszych XXI-wiecznych varsavianistów Jerzy S. Majewski, pisząc o budynku PAST-y w „Gazecie Stołecznej” kilka, a może już więcej niż 10 lat temu. I coś mi się zaświeciło w głowie, jak tamte lampki z centrali (gdy czytałem Majewskiego).

A więc pisała Waydel Dmochowska: „Lampki te były różnokolorowe, białe należały do mieszkań prywatnych, kolory czerwony i zielony oznaczały instytucje rządowe i wojskowe, policję, straż ogniową i pogotowie ratunkowe”.

A ja zerkam do „Naokoło Świata” – wydawanego przez Gebethnera i Wolffa w latach 20. miesięcznika – i czytam: „Jeśli abonent należy do szarego tłumu, lampka jest koloru białego. Kolory czerwony i zielony oznaczają instytucje rządowe i wojskowe, policję, straż ogniową i pogotowie”.

Pisze w wydanej w 1960 r. książce Waydel Dmochowska: „W gmachu istniały wspaniałe sale wypoczynkowe, wzorowo urządzona szatnia. Były też sypialnie, gdzie telefonistki, które późno w nocy ukończyły swój dyżur i nie mogły wrócić do domu (wiele z nich mieszkało w okolicach podmiejskich), zażywały zasłużonego odpoczynku”.

Aha, a autor z Gebethnerowskiego miesięcznika, piszący w pierwszej osobie w rodzaju męskim, skrywający się pod pseudonimem Sęp., podaje: „Z kolei przechodzimy do sypialni, gdzie nęcą białe czyściuchne łóżka. W ich to wnętrzach telefonistki, które późno w noc ukończyły swój dyżur i nie mogą wrócić do domu (wiele z nich mieszka w okolicach podmiejskich), oddają się z pasją Morfeuszowi.”

Jest 19 kwietnia 2021 r., Bibliotekę Narodową zamknięto z powodu pandemii, nie mogę do niej się wybrać i sprawdzić, czy Sęp. był pseudonimem Waydel Dmochowskiej.

Jeśli nie był, pomyślcie rzewnie o staruszce, która w imię powodzenia własnych wspomnień sztukowała drugi tom tym, co było pod ręką.

Paweł Dunin-Wąsowicz
19 kwietnia 2021

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Ułatwienia dostępu